Rejsuj.pl jest społecznością skupiającą żeglarzy. Zapoznaj się z doświadczeniem żeglarskim swoich znajomych, obejrzyj zdjęcia i wideo z rejsów.
Rejsuj.pl to także największa multimedialna baza danych o jachtach.
Zaplanuj z Rejsuj.pl kolejny sezon i umów się na rejs ze znajomymi!

Twoja przeglądarka jest bardzo stara i wymaga uaktualnienia!


Załoga portalu Rejsuj.pl rekomenduje aktualizację Internet Explorera do najnowszej wersji.

Dar Szczecina odkrył Norwegię, pozbierane z fragmentów notatek i wspomnień

Data:  2011-09-06 20:23:43
(głosów: 5)
Ocena:
Autor: Marta Patyk
Obszerna relacja jednej z uczestniczek rejsu po norweskich fiordach na jachcie Dar Szczecina. Ciekawe spojrzenie młodej wesołej żeglarki...
Wszystko zaczęło się w szwedzkim mieście Halmstadt, gdzie po ulicach fruwały jeszcze Tall Shipowe ulotki, ale ogólny imprezowy nastrój zdążył się już wyciszyć... Wymiana załóg przebiegła wyjątkowo sprawnie, ze ształowaniem prowiantu też dość szybko się uporaliśmy i po ustaleniu daty wypłynięcia na następny dzień rano, poszliśmy całą dwunastoosobową załogą na zapoznawczą pizzę. Nie wiem, czy to dobrze świadczy, ale nie pamiętam, czy już pierwszego dnia zorganizowaliśmy także wieczorek zapoznawczy - pominę więc ten temat, przynajmniej na razie

Wypłynęliśmy! A morze przywitało nas piękną pogodą, jakby na zachętę. Na pokładzie zebrało się całkiem sporo osób i zaczęły się moje ulubione morskie rozmowy. Oczywiście oprócz typowo żeglarskich opowieści pojawiło się też sporo równie ciekawych, bardziej damsko-męskich. I w końcu nic dziwnego, bo wyrównany skład załogi przechylał się na kobiecą stronę. Hm, kapitan wie, jak sobie dobierać ludzi… ;) I to właśnie od Bola wszyscy dowiedzieli się, w jakim wieku mężczyzna powinien sobie szukać dziewczyny - swój wiek dzieli na pół i dodaje 5 lat. Każdy coś tam zaczął kalkulować, ale do końca rejsu powstało jeszcze wiele ustępstw od tego prawidła…J

Ładna pogoda skończyła się z nadejściem nocy, trochę wychłodziło, trochę pomoczyło (dawno nie padało…), trochę wybujało. Rano, w strugach deszczu przycumowaliśmy do wyspy Marstrand znajdującej się na północ od Goteborga, a po zjedzeniu budyniu w nagrodę za nocne trudy rozświetliły się nie tylko twarze, ale i niebo. Zarówno marina jak i jej otoczenie okazało się bardzo malownicze - kolorowe drewniane domki (towarzyszące nam zresztą do końca rejsu) i szkiery, pomiędzy którymi szybko przepływały jachty… Wspięliśmy się na szczyt wyspy, skąd lepiej można było podziwiać panoramę oraz fortecę obronną, chroniącą swego czasu te strategicznie ważne tereny. A wieczorem (i tym razem pamiętam to dokładnie!) odkopaliśmy gitarę spod kamizelek w forpiku, znalazły się też harmonijki i flet, a w miarę poprawiania nastrojów śpiewy też coraz lepiej wychodziły. I nawet nie zafałszowaliśmy przy ‘The lions sleeps tonight'! Okazało się, że zaokrętowano całkiem sporo uzdolnionych muzycznie osób - swoje pięć minut miał nie tylko kapitan, ale także Artur, Zu, ja też coś brzdąknęłam… W końcu przy szantach i "osiołku" integracja jest ekspresowa! Kiedy następnego dnia okazało się, że czekają nas przynajmniej cztery dni sprzyjających wiatrów zapadła decyzja: płyniemy jednym rzutem jak najdalej na północ.

Więc płyniemy.
Płyniemy…
Płyniemy…

Tych kilka dni pozwoliło przyzwyczaić się do wachtowego trybu życia, który dla mnie i całej wachty I oznaczał codzienne oglądanie wschodu słońca (dobrodziejstwo świtówek!). Morze, tym razem Północne, potraktowało nas całkiem łagodnie, zapewniając jeden dzień pięknej pogody, kiedy z pokładu utworzył się sundeck a Fischa z tej okazji przywdziała nawet strój kąpielowy. Za to w pozostałe dnie fantastyczna żegluga, ciągły półwiatr lub baksztag, wyłoniony prezes rejsu, średnia 9-10 węzłów i na północ! Na północ, tylko trochę dalej!

W końcu dotarliśmy do tymczasowego celu podróży, czyli na początek Sognefjorden, największego fiordu Norwegii, wcinającego się prawie 200 km w głąb lądu. W załodze (szczególnie jej żeńskiej części) odzywała się nieśmiało coraz większa chęć prysznica, więc niewiele potrzebowaliśmy do szczęścia, gdy zacumowaliśmy w malutkiej marinie miejscowości Leirvik. Wydawałoby się, że jesteśmy totalnie incognito gdzieś na końcu świata, jednak przywitały nas gromkie okrzyki ‘rodaków' i zaproszenia na imprezę. Cóż, tym razem nie skorzystaliśmy. Za to na naszej drodze Polaków spotykaliśmy niemal w każdym porcie.

Żegluga we fiordach ma swoją specyfikę. Generalnie wiatry są totalnie niezgodne z wiejącymi na otwartym morzu - w naszym wypadku wiało albo "w mordę", albo wcale. Dieselgrot towarzyszył nam niemal przez cały czas, bo pomimo licznych i rozpaczliwych chęci stawiania "Gieni", najczęściej szybko ją zrzucaliśmy. Ot tak, dla sportu. Ale skoro człowiek może przyzwyczaić się do chrapania Pawła, to i odgłosy silnika szybko przestają robić wrażenie.

Za to widoki rekompensowały małe niedogodności, bo nie na darmo Norwegia uchodzi za najpiękniejszy kraj Europy. Kilkusetmetrowe wzgórza, u podnóża których rozsiane były małe miasteczka albo pojedyncze, kolorowe domki (skandynawska czerwień!), zielona trawa i pasące się owce stwarzały obrazy jak z kiczowatych pocztówek. A podnoszące się z rana mgły, płynnie przechodzące w chmury stopniowo odsłaniały kolejne warstwy gór i niezliczonych wodospadów. Udało się nam poznać Norwegię nie tylko z poziomu morza, ale także z okien pociągu, bo skorzystaliśmy z wycieczki koleją (jak mówią przewodniki: "najpiękniejsza widokowo trasa") startując z miejscowości Flåm. Dalej pociągi kursują do największych miast tego kraju, czyli Oslo, Bergen i Trondheim, ale my wróciliśmy po swoich śladach i z powrotem na jacht.

Kolejnym większym przystankiem okazało się właśnie Bergen, gdzie zacumowaliśmy w samym środku miasta, tuż przy targu rybnym. Wokół kłębiło się mnóstwo ludzi, podążających nieprzerwaną rzeką w jednym, chaotycznie zorganizowanym kierunku. Szybko wyjaśniło się dokąd. Przypłynęliśmy akurat w dzień koncertu Rihanny, który zgromadził chyba całą norweską młodzież w jednym miejscu. Przeczekaliśmy, aż centrum trochę się wyludni i w ramach kolacji zorganizowaliśmy grilla na kei, czym zwracaliśmy na siebie uwagę nie tylko japońskich turystów.

Samo Bergen zrobiło bardzo pozytywne wrażenie, z pozoru duże miasto przypominało trochę śródziemnomorskie wioski, z wąskimi uliczkami i kolorowymi przydomowymi ogródkami z tą różnicą, że wszystko było drewniane. Cóż, pojęcie murowanej starówki raczej tam nie pasuje. Zrobiliśmy też trochę zakupów uzupełniających, sprawiając ‘Darowi' nowy obrus i wycieraczkę, z cudownym (podobno) karabińczykiem. Nie dane mi było go zobaczyć, bo zaginął niemal tuż po wypłynięciu z Bergen, za to przez resztę podróży zapanowała atmosfera wzajemnych podejrzeń co do rzekomego ‘złodzieja'. Ale nawet obietnica dwóch litrów budyniu w nagrodę nie zakończyła akcji poszukiwawczej sukcesem. Karabińczyk należy uznać za zaginiony.

A przed nami znowu morze, fale, roztaczający się pod pokładem jedyny w swoim rodzaju zapach zęzy… Wszyscy stęsknili się trochę za żeglugą bez silnika, więc z wdzięcznością powitaliśmy wiatr i słońce.

W Stavanger, kolejnym odwiedzonym porcie, nastały ‘happy hours' dla jachtu, z myciem burt i porządkami pod pokładem. Część osób odwiedziła muzeum wydobycia ropy naftowej, część włóczyła się po mieście, z mojego punktu widzenia jednak mniej ciekawym niż poprzednie. A wieczorem, po obejrzeniu kultowego filmu "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra", dowiedzeniu się, jak to jest być skrybą i którędy do wioski Galów, ustaliliśmy dalszą trasę podróży - naszym celem było Lysefjorden i słynna Ambona, czyli Pulpit Rock albo Preikestolen.
Nie od razu udało się plan zrealizować, z powodu padającego deszczu przesunęliśmy wyprawę o jeden dzień - bo co za sens wchodzić na Ambonę i oglądać chmury? (przyp. autorki: i nie jest to absolutnie żaden przytyk w kierunku poprzedniej załogi! ;).

Niestety pożegnaliśmy też Bartka, którego dopadła smutna powinność ludzi pracujących i musiał wcześniej opuścić naszą załogę… My za to wsiedliśmy do lokalnego autokaru i podjechaliśmy na miejsce, skąd zaczynał się szlak prowadzący na szczyt. Dobrze było rozprostować trochę nogi i chociaż wmówić sobie, że w ten sposób spalamy kalorie po aż za dobrych obiadach - droga na górę wymaga nieco wysiłku i uwagi, bo szlak to w większości po prostu rozsypane kamienie. Za to wrażenia z samej Ambony najlepiej oddają zdjęcia, słowa są zbędne…

Został nam ostatni dłuższy przelot, tym razem już w kierunku Danii, ponieważ do końca rejsu pozostało zaledwie kilka dni. A że w niedalekiej przyszłości miało się porządnie rozwiać i to totalnie w mordę, dlatego po powrocie z Preikestolen i szybkim prysznicu ruszyliśmy od razu. I faktycznie, rozwiało się. Nawet konkretniej niż przewidywały prognozy. Jakby na zakończenie Morze Północne pokazało, na co je stać. Zacinający deszcz, bardzo słaba widoczność, regatowe przechyły i trzeszczenie drewna u wszystkich wyzwoliły adrenalinę i maksymalne skupienie. W rezultacie skończyliśmy na III refie na grocie i małym foku, a dla wielu nocne przeboje oznaczały brak snu i nadprogramowe pompowanie zęzy. Nie wspomnę już o tym, że wycieczka do kingstona zakrawała na wyczyn akrobacki J. Wkrótce, po kilku godzinach coraz bardziej wzmagającego się wiatru (6, 7, 8 w skali Beauforta, co dla części z nas oznaczało jedne z najtrudniejszych warunków, w jakich przyszło nam pływać) zapadła decyzja o zmianie trasy i zacumowaliśmy do duńskiego Hantsholm. Nie na długo, tyle tylko, żeby odgruzować siebie i pokład i wieczorem ruszyliśmy w ostatni etap podróży, do Frederikshavn, gdzie miała nastąpić kolejna podmiana załóg. Po prawie sztormowych warunkach poprzedniej nocy, kolejna doba była jakby nagrodą za trudy. Rozgwieżdżone niebo, kurs prosto w światło księżyca i fosforyzujący plankton - czego więcej potrzeba? Do tego długie, ‘nocne Polaków rozmowy' i spokojny wiatr… Nie sądzę, żebyśmy z radością witali nasz ostatni port. Zostało nam jednak trochę rzeczy do zrobienia, mycie pokładu, porządki. III oficer miał ‘pełne ręce roboty' i wolę nie wspominać, czego pełne… Fischa została wykorzystana do wycieczki na ławeczce bosmańskiej po ekran do radaru a cała załoga siedząc na bomie próbowała choć trochę przechylić jacht. Jednak te, bagatela, kilkaset kilogramów nie zrobiło na "Darze" żadnego wrażenia.

Sklarowani i spakowani zebraliśmy się w mesie na wieczorek pożegnalny, kiedy to poznaliśmy sekretny smak magicznego napoju, dla niepoznaki nazwanego zupą (i nie była to zupa z brukselek!), i wspominaliśmy cały rejs…

Następnego dnia mieliśmy czas tylko na krótkie podsumowanie, rozdanie opinii i uścisk dłoni Kapitana, ale pewna jestem, że tego dnia rejs się nie zakończył. Mam nadzieję, że z wieloma osobami spotkamy się jeszcze nie raz i przepłyniemy nie tylko morza, ale i oceany. Bo, cytując Kapitana: "Dla mnie w żeglarstwie najważniejsi są ludzie". Fajni ludzie, którzy podzielają zainteresowania…

Cóż, pozostało mi tylko zadać jedno pytanie: to kiedy kolejny rejs?
Bo nie wiem jak wy, ale ja bym znów gdzieś popłynęła… ;)


Z pokładu Daru Szczecina - Marta Patyk

Ponad setę zdjęć z tego rejsu znajdziesz na jego profilu:
http://www.rejsuj.pl/rejs/galeria/album/1995/102/
Zobacz ofertę rejsów na sezon
01
Gru
2024
Kryptowaluty
Kategoria: inne
Wrocław
15
Lis
2025
Labrador
Kategoria: szanty
Warszawa